Alfred Kampa – wybrane teksty

Postscriptum

Przebudził się i powoli uświadamiał sobie, gdzie jest. Leżał we własnym łóżku. Było azylem, niecką wypełnioną baranimi skórami i niespokojnymi snami. Próbował odtworzyć ostatni, ale powrót do sennej projekcji nie był oczywisty. Jawa ociągała się jeszcze niemrawo. Balansował na pograniczu.

— No nie, znowu? — zamruczał.

Jego świadomość wyłowiła właśnie ostatni fragment snu sprzed chwili. Był kolorowy, nie cieszył go jednak, bo powtarzał się, i to natrętnie. Sam nie potrafił zrozumieć przesłania, jakie niosła mu w tym śnie podświadomość. Sięgnął po notebooka i wstukał w Google trzy słowa: „sen” i „zgubić buty”. Prawie natychmiast otrzymał odpowiedź: „zgubić buty – szczęście, pomyślne interesy.”

— Ta… tylko co to jest szczęście?

W tym samym momencie pamięć przyniosła wspomnienie. Dzieciństwo. Lato. Za domem szerokie pola, potem łąki i las. Od rana do wieczora w ruchu, w biegu, na bosaka, o kromce chleba, bez przerwy w promieniach słońca. Cień tak szybko przesuwał się z zachodu na wschód, że nie zauważało się upływu czasu… Tak, to było szczęście. Teraz tamten odległy świat wydaje się prawie niemożliwy.

— Wstawaj, bracie, wstawaj! — popędził na głos sam siebie. — Dzisiaj, jak zapowiedziała senna wyrocznia, zaczną się pomyślne interesy! A Internet potwierdził, że tak będzie.

*

Po porannej toalecie ubrał się starannie w elegancką koszulę, szarą muszkę, nienaganny garnitur i brązowe półbuty, ale nawet ten strój nie dodał mu pewności siebie. Czuł się tak, jakby ciągle podążał za samym sobą. Sprawy nie układały się po jego myśli.

Kolejny raz postanowił odłożyć interesy na później. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie miał do nich głowy. Uświadomienie sobie tego nie wytrąciło go jednak z równowagi. Bardziej denerwował się niecierpliwością, z jaką próbowano się go pozbyć, gdy przechodził do sedna swoich projektów. Szczególnie nie cierpiał tej ugrzecznionej bezczelności, z jaką na niego spoglądano. Może sądzono, że jego pomysły zbytnio wybiegają w przyszłość? Albo że są nazbyt przestarzałe? Tak czy owak, nie dawano mu tego wyraźnie do zrozumienia i z reguły zbywano.

„Na czym polega niemoc ogarniająca ludzi słuchających moich wywodów?”, zastanawiał się. Może nie potrafił dość przekonująco opowiedzieć o tym, jak zadziała jego pomysł wdrożony w życie? Trzeba będzie popracować nad nowymi rozwiązaniami i jeszcze wnikliwiej je przygotować. „Dziś wieczorem zacznę dopracowywać najlepszy z moich ostatnich pomysłów!”, postanowił i ta myśl dodała mu otuchy.

Wyszedł z biurowca lśniącego szkłem i aluminium. Słońce, świecące prosto w oczy, poraziło go, uliczny hałas ogłuszył. Zapragnął ukryć się za własnym cieniem.

*

Udał się za miasto. Był tak zagubiony, że nie zapamiętał drogi przejazdu. A może to podświadomość dobrotliwie zapewniła mu luksus zapomnienia? Czasami tak miewał — zatracał się w braku sensu, powracał do czegoś, co może już było, a może w ogóle się nie stało, nachodziły go fale déjà vu…

Odnalazł się wśród szumu wiatru na ścieżce biegnącej wzdłuż rzeczki. Oddychał głęboko. Czuł zapach trawy z pobliskich łąk, tak dobrze znany z dzieciństwa. W oczach pojawiły się zielenie — te bliskie, znad brzegu rzeczki, jasne i ciepłe, i te dalsze, ciemniejsze, z łąk, a w końcu odległy zielony granat lasu na horyzoncie. Poczuł, jak wracają siły i pewność siebie.

Rozsiadł się wygodnie na brzegu i rozpiął paradną muszkę. Swoją szarością zupełnie nie pasowała do zieleni trawy. Zzuł buty i z lubością zanurzył stopy w wodzie. Tuż obok dostrzegł soczyste listki. Rozpoznał je. Poczuł na języku kwaśny smak szczawiu i rozkoszował się nim przez chwilę.

A potem zapragnął ruchu. Rześkie powietrze dodało mu energii. Ruszył na łąkę, zagarniając trawę stopami, raz lewą, raz prawą, zamaszyście i z fantazją, ruchami rąk naśladując ptaki i motyle. Chichotał przy tym radośnie, podskakiwał i pląsał wśród kwiatów obficie porastających łąkę. Nagle legł na plecach i szeroko rozpostarł ręce i nogi, wierzgając nimi, wymachując, trzepocząc… Turlał się w trawie, kładąc źdźbła płasko jak walec, który niweluje nierówności, wygładza chropowatości, przygniatał rośliny do podłoża, ale ponieważ przewalał się po nich dość szybko, od razu wstawały, nic sobie nie robiąc z zabawy chuderlaka.

W końcu zadyszał się odrobinę, ogarnęło go zmęczenie i postanowił odsapnąć. Ruch wywołał szybszą przemianę materii, więc poczuł głód. „Nie mam przy sobie nic do jedzenia”, pomyślał żałośnie. „Muszę wracać…”

Sprawa wydawała się oczywista, ale nie dla niego. Nie był zadowolony ze swojego życia w mieście.

*

Wrócił.

Już od wielu kwadransów szedł przez miasto. Zdawało się obce i wyludnione. Było gorąco i sucho. Nie wiedział, jak się tu znalazł. Poruszał się instynktownie, kierując się w stronę prawdopodobnego wyjścia z labiryntu nieznanych ulic. Przed oczami zmieniały się obrazy mijanych gmachów, omijanych domów… Na skrzyżowaniach spotykał pomniki ku czci, postumenty, obeliski, kolumny i inne przejawy ludzkiej próżności. Zbaczał w szare i mroczne zaułki, wdrapywał na strome schodki, trzymając się ścian pokrytych ospowatymi, odpadającymi tynkami. Przeciskał się przez wąskie szczeliny, którymi kończyły się niektóre zwężające się uliczki, albo zawracał, napotkawszy ślepy koniec tuż za niespodziewanym zakrętem.

Przez jego rozgorączkowany umysł przetaczały się poplątane myśli. Czuł ból. Męczący, tępy ból, przewiercający mięśnie i kark, wykręcający stawy. Z coraz większym trudem stawiał obolałe nogi. Były obrzękłe i bezwładne. Ciągnęły za sobą powietrze, jak gumę do żucia. Rozejrzał się, chciał zapytać o drogę, ale nigdzie nikogo nie było. Próbował coś powiedzieć, żeby wśród wywołującego dreszcze szurania podeszwy buta o podłoże usłyszeć własny głos, ale wydobył z gardła tylko chropowaty bełkot.

Miał wrażenie, że chodził już kiedyś tymi samymi trotuarami, bo przecież pamiętał te kamienne głowy w chodnikach, tak, dobrze je pamiętał… A może przypominały mu tylko jakieś inne kamienne krągłości? Starał się uświadomić sobie, skąd je pamięta, ale nie mógł zmusić umysłu, by odnalazł miejsce i czas tego wspomnienia. Umysł sam wyznaczył granicę pamięci i nie pozwolił na jej przekroczenie.

Wreszcie dotarł do wysokiego muru. Nie wiedział, jak go przekroczyć, ale mimo słabości w ciele nie poddał się. Wola odnalezienia właściwej drogi, wyjścia z matni miejskiego molocha, przeważyła wszystko inne. Spojrzał w lewo, potem w prawo. Widok był jednakowy z obydwu stron, więc poszedł — w którąkolwiek. Było mu teraz trochę łatwiej, bo idąc mógł podpierać się o mur. Pod murem czekały jednak przeszkody: sterty odpadów, starych, niepotrzebnych mebli i innych porzuconych gratów, które musiał odsuwać, by móc poruszać się dalej.

Nagle za winklem napotkał masywną bramę. Była zamknięta. W bok mur ciągnął się dalej, aż poza zasięg jego wzroku. Usiadł, żeby zebrać myśli i zdecydować, co dalej. Nie wiedział, jak otworzyć bramę, nie wiedział, co go za nią spotka. Pozostawała też droga w bok, prosta jak okiem sięgnąć. Nie widział na niej żadnej przeszkody. A może to tylko fatamorgana?

— Otworzyć bramę, czy iść dalej? — zamruczał sam do siebie, zniechęcony.

Przecież tysiące razy podejmował decyzje. Podjął decyzję wczoraj, podejmie decyzję dzisiaj i tak będzie dalej, beznadziejnie dalej, bez końca.

— Do kroćset! Ile jeszcze razy?! — przeklął na głos.

Zebrał wszystkie siły i poczuł, jak rośnie potęga umysłu. Doznał olśnienia. Jego rozum rozpoczął nowe życie, zaczął rozpoznawać myśli wszystkich ludzi żyjących teraz i tych, którzy żyć będą. W jednej sekundzie ogarnął cały Wszechświat, wszelkie istnienie, po czym równie szybko rozpadł się. Trwało to jedno mgnienie czasu, tak krótko, że nie zdążył tej mocy zrozumieć, zarejestrować, nie uchwycił się tego załamania symetrii.

— Dobry Boże… — westchnął i prawie zapłakał.

*

Wciąż siedział przed bramą. Przyglądał się jej bezradnie. Owiewał go mocny, suchy i gorący wiatr, dotykający żarem ze wszystkich stron, z dalekiej, z niekończącej się opowieści.

W końcu zebrał się na odwagę i wstał. Podszedł do bramy i najpierw oparł się o nią, a potem przylgnął, przytulił się do jej bezdusznej rzeczowości, jakby była żywą istotą, którą prosi o rozwarcie twardych wierzei. Poprzez szum wiatru usłyszał nagle skrzypienie zawiasów i poczuł drżenie metalu… Najwyraźniej bramę wzruszyły jego wysiłki. Pomimo braku zamka i klamki, otwierała się, niczym baśniowy Sezam, w zupełnie niepojęty sposób. Trwało to może chwilę, a może trochę dłużej. Z podziwu nie był w stanie mierzyć upływu czasu.

Miał teraz przed sobą nowy widok: jednostajne, ciągnące się w nieskończoność betonowe bloki, betonowa pustynia fabryk, równie obcych i pustych jak w kamiennym molochu miasta. Przerażony, odwrócił się, próbując cofnąć się za mur, ale było za późno. Brama zatrzasnęła swoje podwoje. Droga odwrotu była odcięta. Stał się więźniem swojego własnego wyboru. Tylko czy był to wybór dokonany przez jego wolną wolę?

*

Ruszył w stronę betonowego buszu, by znowu brnąć przez niechcianą, szarą i smutną gęstwinę. Przed nim majaczyły na przemian to szerokie asfaltowe drogi, uderzające swą doskonałością między setkami fabrycznych hal produkcyjnych, to ciągnąca się bez końca plątanina powyginanych rur, baniaków i innych dziwacznych zbiorników, to znów gładkie i higieniczne, nieskazitelnie czyste blokowiska ze szkła i aluminium, przeraźliwie zwrócone w przyszłość. Miał wrażenie, że już kiedyś podążał tymi drogami, bo przecież pamiętał ten asfalt. A może ten asfalt był jedynie podobny do innego asfaltu? Nie mógł sobie przypomnieć, skąd pamiętał te drogi, ale na pewno już nimi chodził…

Nogi miał coraz bardziej niemrawe. Sunęły z ledwością, poruszane ścięgnami mięśni czynnych, które poprzez nerwy posłusznie odbierały sygnały z mózgu. Czuł ból nawet w kościach i żyłach. Bolało go całe ciało, bolało go wszystko na wskroś. Miał wrażenie, że już nie da rady zrobić nawet kroku, że już naprawdę nie może.

Na skraju wycieńczenia, kiedy już miała zacząć pękać i kruszyć się jego skóra, nagle dotknął czegoś swoją zbolałą czaszką.

— Boże, gdzie Twoje miłosierdzie? — szepnął i zemdlał.

*

Ocknął się i rozejrzał dokoła. Był w zonie olbrzymiej atmosfery otoczonej próżnią. Zona miała wyraźnie ukształtowany wylot, zatkany zwykłym korkiem. Pojął, że to jego ostateczna szansa. Wiedział, że w próżni jego masa będzie w stanie rozprzestrzenić się tak bardzo, że przestanie być masą, a stanie się energią, boską energią, tym niezwykłym istnieniem bez początku i końca. Z wiarą skoncentrował swój wzrok na kostropatej powierzchni korka…

… i po chwili znalazł się w raju — wśród łąk i lasów dzieciństwa.

Koniec

Piosenki:

Masz wszystko

Gdy wisisz w smutku tak jak ptak,

samotny ponad urwiskiem.

Gdy nocą spać nie daje strach

i drżysz jak na wietrze listek.

Wciąż pragniesz wyjść już nie być sam.

Na oścież otworzyć swe drzwi.

Nie wahaj się dosięgnąć gwiazd,

co sercu dają znak – to ty…

Refren:

Masz wszystko czego ci trzeba.

Moc słońca i błękit nieba.

W tobie zaczyna się wszystko.

Dziś w sercu rozpal ognisko.

I życia nie trać już więcej.

Zaśpiewaj z nami piosenkę.

A promień światła z twych oczu,

rozjaśni bezkres kosmosu …

O tak …

Muzyka – Bartosz Jugo

Na wiosnę

Dzień nad potokiem się zbudził,

z dala od miasta od ludzi.

Nad głową śpiewa skowronek,

a wkoło łąki zielone.

Trawy kołyszą się sennie,

a w górze błękit niezmiennie.

Ptaki trzepocą skrzydłami.

Ścieżka się wije przed nami.

Przy brzegu śpiewają świerszcze.

Na chwilę przytul mnie jeszcze.

Odpływa ziemia spod nieba,

niczego więcej nie trzeba.

Sypią się płatki jak ptaki,

z kwiatów na drzewach wszelakich.

Łączą się nasze westchnienia,

by się spełniły pragnienia.

Refren:

Błękitnie nam, zielono nam,

gdy wiosna – rozkwita majem.

Zielono nam, błękitnie nam,

znów życie – zdaje się rajem.

Muzyka – Zygmunt Zippel

Piosenka dla wiecznego wędrowca

Tęsknoto moja wysłuchaj śpiewu wiatru,
promienie prują ostatnie skrawki dżdżu.
Uległość fali przychylna burtom statku.
Odpłynę dalej, choć mógłbym zostać tu.

Jestem
– piędź ziemi leży obok.
Jestem
– na niebie biały obłok.

Odległe porty, a ja mam własne troski,
promienie prują osiadłą wokół mgłę.
Nieznane wyspy, świat nie jest taki prosty.
Odpłynę dalej, choć zostać nie jest źle.

Byłem
– piędź ziemi stała obok.
Byłem
– na niebie szary obłok.

Muzyka – Elżbieta Anna Kołodziejczyk